Reklamy

Agnieszka Smoczyńska, niepowtarzalny rocznik 1978, urodzona we Wrocławiu, reżyserka filmowa i teatralna. Absolwentka Wydziału Reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego. Silna i wrażliwa, konkretna i empatyczna. Od pierwszej studenckiej etiudy Kapelusz, przy okazji której poznałyśmy się w 2003 roku, udowadnia, że wie, jak i o czym chce opowiadać w swoich filmach i spektaklach. Inspiruje filmowców i niefilmowców.

Jako jedyna polska twórczyni stała w czasie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Cannes 2018 na czerwonych schodach w ramach protestu o równe prawa kobiet wraz z Cate Blanchett i Kristen Stewart. Jej Córki dancingu nie zostały wybrane przez polską komisję oscarową na krajowego kandydata, a jednocześnie są pierwszym polskim debiutem od czasu Noża w wodzie Polańskiego, który wydało najbardziej prestiżowe wydawnictwo na świecie – Criterion Collection. Zrzuci najciekawszy projekt, jeśli przez jego realizację będzie musiała na zbyt długo rozstać się z rodziną. Właśnie rozpoczęła pracę nad swoim pełnometrażowym debiutem anglojęzycznym, którego doborowej obsady jeszcze nie może zdradzić.

Siedzimy w sobotnie przedpołudnie w mokotowskiej kawiarni. Nagle Agnieszka wybiega na zewnątrz, ponieważ zauważyła Sebastiana Łacha, który w jej przedstawieniu Święta kluska odtwarza rolę ekscentrycznego właściciela psa. Po chwili wraca.

 

To już drugi rok, jak gracie ten spektakl, prawda? Czy wciąż sala jest pełna jak w roku ubiegłym? To był absolutny hit teatrów i ta muzyka Zuzy Wrońskiej…

 

Tak. Uwielbiamy grać ten spektakl. Bardzo chcieliśmy znów coś razem zrobić. Propozycja z Komuny spadła nam z nieba.

 

Co sądzisz o tej niezwykle popularnej teraz fali horrorów, które powstają na całym świecie – wcale nie po to, żeby straszyć jak Koszmar z Ulicy Wiązów w latach 80., ale po to, żeby opowiedzieć coś o współczesnym świecie i kondycji człowieka? Takie filmy robią teraz Jordan Peele, Ari Aster czy Ty właśnie. Czy czujesz, że jesteś częścią takiego trendu?

 

Ja w ogóle nie czuję, że jestem częścią tego trendu, ale jestem w niego wpisana w jakiś sposób od momentu, kiedy zrobiłam Córki dancingu, potem Fugę i część antologii Atlasu zła.

 

W niemal wszystkich podsumowaniach najlepszych filmów gatunkowych ubiegłych lat Twoje Córki dancingu są wymieniane właśnie jednym tchem z Uciekaj Peele’a.

 

Tak, to prawda, ja to chyba jednak najbardziej czuję po propozycjach filmowych, jakie do mnie spływają. Czy to z Polski, czy z USA, to są w większości scenariusze horrorów i to bardzo mocnych. Myślę, że horror to świetna konwencja dla twórców, żeby w bardziej obrazowy i bezpośredni sposób pokazać pewne lęki czy pewne napięcia, które są w świecie.

Tak jak to było chociażby w niemieckim ekspresjonizmie. To wieczne poczucie, że zaraz może wydarzyć się coś strasznego. Wydaje mi się, że horrory są takim upustem, gdzie możesz rozładować to napięcie i zilustrować te wszystkie uczucia.

Jordan Peele mówił w jednym z wywiadów, że horrory mu wychodzą, bo jest zawsze te kilka kroków przed publicznością, więc jest w stanie ich zaskoczyć. Czy też tak kalkulujesz, pracując nad filmem, myślisz w ogóle o oczekiwaniach widza czy w ogóle nie zajmuje to Twoich myśli przy procesie twórczym?

 

Na początku w ogóle o tym nie myślę, nie analizuję tego. Ja idę zawsze raczej od bohatera czy od bohaterki i myślę, w jaki sposób zwizualizować ich lęki i stany emocjonalne. Nie myślę o tym, co widzowie chcieliby zobaczyć, ale z czego jeszcze sobie nie zdają sprawy. Zaczynam raczej od strony bohatera. To myślenie pojawia się u mnie dopiero przy końcowych draftach scenariusza i na etapie montażu.

 

Ta ciemna strona ludzkości jest naprawdę najbardziej fascynującym zjawiskiem do filmowania? Bo Twoje filmy są raczej mroczne. Ciężko w nich odnaleźć hurraoptymizm.

 

Chyba tak właśnie jest. To pewnie trochę nieuświadomione czy też do pewnego momentu było nieuświadomione, ale myślę, że rzeczywiście ta fascynacja ciemną stroną u mnie przeważa. Ale też bez przesady, bo dostaję również takie projekty czy scenariusze, gdzie ta ciemna strona jest dla mnie zbyt silna. Wtedy w to nie wchodzę, bo nie chcę się w tym jakoś pogrążyć.

Czuję, ze jeśli miałabym w to wejść głęboko, to psychicznie mogłoby to być dla mnie po prostu zbyt ciężkie. Dlatego moje filmy pokazują tylko fragmenty takich stanów, a nie są takie od początku do końca. Myślę, że to by było bardzo ciężkie dla mnie, przejść przez taki proces twórczy.

Przejdźmy do Twojego serialowego projektu dla Netflixa Warrior Nun (premiera zaplanowana na kwiecień 2020). Co Ty sama odnajdujesz w postaci zakonnicy, która dosłownie walczy ze złem, i co cię zaciekawiło w tym projekcie?

 

Sama idea wydała mi się ciekawa dlatego, że jest to próba stworzenia na nowo superbohaterek. Dziewczyn, które walczą i z Kościołem, i z religią, ale też z nauką. To są dwie strony barykady – oficjalne stanowisko Kościoła oraz nauka. Bardzo spodobało mi się to, że są to kobiety wojowniczki, a nie mężczyźni, i że jest to próba stworzenia współczesnego nowoczesnego zakonu templariuszy. Twórcy tego serialu Simonowi Barry’emu bardzo zależało na tym, żeby nie było tu odwiecznej seksualizacji kobiet. Żeby bohaterki nie były seksownie ubrane i nie świeciły biustem. To było przy pracy nad tym serialem bardzo miłe zaskoczenie dla mnie. Ta kobiecość i dziewczęcość nie była w żadnym momencie przesiąknięta męskim spojrzeniem, jednocześnie będąc swojego rodzaju rewersem rycerzy okrągłego stołu.

 

Ten scenariusz jest oparty na mandze?

 

Tak, dokładniej na amerykańskiej mandze, a nie japońskiej. Jakiś czas temu ktoś chciał na jej podstawie zrobić film fabularny, ale materiał był tak duży, że Simon Barry postanowił po wykupieniu praw zrobić z tego serial. Zainteresował tym ludzi z Netlflixa i prace ruszyły w zawrotnym tempie.

 

A Ty się interesujesz mangą samą w sobie, amerykańską czy japońską?

 

Nie. Bardzo lubię za to japońskie animacje, zwłaszcza Hayao Miyazakiego. Sposób operowania obrazem, skrótem w narracji i budowaniu emocji – to wszystko składa się na niezwykłą poetykę jego obrazów.

 

Twój kolejny film będzie jednocześnie pierwszym pełnym metrażem w języku angielskim. Opowiedz, proszę, jak ten niezwykły projekt pod tytułem Silent Twins trafił właśnie do Ciebie.

 

Andrea Seigel napisała scenariusz na podstawie powieści Marjorie Wallace o tym samym tytule. Jej końcowe stadia prac nad tym scenariuszem zbiegły się bardzo szczęśliwie z wejściem Córek dancingu (ang. The Lure) do kin w Stanach. Ona zobaczyła gdzieś najpierw trailer do Córek… i bardzo się jej spodobał, poszła do kina i po prostu wiedziała, że ja muszę zrobić Silent Twins. Odezwała się do mnie, jak byłam jeszcze na zdjęciach do Fugi, zaczepiła mnie na FB. Ja rzadko kiedy odpisuję na tych wszystkich messengerach, ale ona napisała do mnie w nocy polskiego czasu i trochę przypadkowo zaczęłam jej odpisywać. Napisała, że zna mój film i że bardzo chce wysłać mi swój scenariusz, streściła, o czym jest – opowiedziała historię czarnoskórych bliźniaczek Gibbons, które wychowywały się w najbardziej rasistowskim mieście w Walii. Gdy miały osiem lat, zawarły pakt, że się nie będą odzywały do nikogo, stworzyły swój własny język i zaczęły pisać książki. No i w pewnym momencie zrozumiały, że jedna z nich musi umrzeć po to, żeby ta druga przeżyła. I ta historia mi się od razu bardzo spodobała.

 

Ta końcówka brzmi jak historia bardzo blisko Córek dancingu

 

Tak, bardzo blisko. To prawda. No i fabułą zainteresowała się Alicia Van Couvering, młoda producentka z USA, która zrobiła Mebelki z Leną Dunham. Ona wysłała to do moich agentek. Sprawa zrobiła się oficjalna. Zaczęłam oficjalne rozmowy, a jak skończyłam Fugę, znalazł się też brytyjski koproducent – firma 42 [między innymi producent kinowej wersji Downton Abbey czy hitowego serialu Amazona Modern Love – red.].

Bardzo zależało mi na tym, żeby przenieść możliwie najwięcej produkcji do Polski, żebym nie musiała wyjeżdżać i mogła pracować z ludźmi, którym ufam. Szczęśliwie w projekt zaangażowała się Klaudia Śmieja, jedna z najlepszych producentek, nie tylko w Polsce. To było dla mnie bardzo ważne, bo oznaczało, że będę mogła pracować tutaj z całą moją stałą polską ekipą. Kuba Kijowski będzie robił zdjęcia, Jagna Dobesz scenografię. Zuza Wrońska i Marcin Macuk muzykę, Marcin Lenarczyk dźwięk, Kasia Lewińska kostiumy, więc trzon ekipy zostaje ten sam, z czego się ogromnie cieszę. Zdjęcia planujemy na marzec lub kwiecień 2020 roku.

 

A jak Ci idzie praca z przygotowaniami do filmu w języku angielskim?

 

No, uczę się! Jeśli chodzi o ekipę i na planie, to w ogóle bezproblemowo. Bardzo mi pomogło to przetarcie na planie Warrior Nun w Hiszpanii, gdzie cała ekipa była anglojęzyczna. Natomiast jeżeli pracuję z aktorami nad trudnym tekstem, to nie chcę, żeby ktoś specjalnie na planie zajmował się tłumaczeniem. Niesamowite jest to i było to dla mnie ogromnym odkryciem, że jak reżyserujesz w obcym języku, to i tak słyszysz wszystkie fałszywe nuty. Ja miałam obawy, że nie będę w stanie wyczuć, czy ktoś powiedział coś dobrze czy źle. Bo po polsku od razu jednak znasz te tony, a w obcym języku nie, ale i tak czujesz, czy jest to zagrane dobrze czy źle. Przynajmniej ja tak mam.

A co dalej po skończeniu Silent Twins?

 

Pracujemy z Robertem Bolestą [scenarzystą Ostatniej rodziny – red.], ale to jest za wcześnie, żeby cokolwiek o tym mówić.

 

Pisałam niedawno tekst dla Poptown.eu o trzech amigos – Cuarónie, Iñárritu i Del Toro, którzy wspólnymi siłami wspierają się nawzajem i w ten sposób zawojowali Hollywood. Czy myślisz, że taka współpraca jest możliwa wśród Was, polskich filmowców? Czy Wy sobie nawzajem twórczo czynnie pomagacie?

 

To wszystko zależy od ludzi. Ja bardzo lubię pracować w grupie, pomagać sobie nawzajem. Wyrosłam w wielodzietnej rodzinie i tradycji zespołów filmowych – uważam, że wspólna praca, krytyka czy pomoc w tym zawodzie jest niezbędna.

WIĘCEJ